poniedziałek, 21 marca 2011

Przygoda Docka...

Docek kiepsko zakończył zimę lub słabo zaczął wiosnę, co na jedno wychodzi. W niedzielę jak zwykle zrobił pobudkę po czwartej rano, a wieczorem wpadł na wędzonkę i polazł na dalszy spacerek. Wrócił nieco kulejący i pokrwawiony. Ścinaliśmy gałęzie, więc obawiałem się, czy nie nadział się na żaden badyl. Ale krwawienie nie było mocne. Nie chciał wędzonki, nie chciał się poczochrać. Kontuzja i awaria kota. Rano zastaliśmy go niemrawego w foteliku u Taty w pokoju. Odkryliśmy też źródło kontuzji. Naszego grubcia odwiedzają inne koty, a on jako kastrat ma średnią moc im naładować. Pod czereśnią było sporo białych i szarych kłaków - agresorem był więc Czadar albo Nergal. A broniłem skubanych przed panienkami, jak któryś zadekował sie w budzie... Zadecydowaliśmy - wizyta u lekarza. Niestety o ósmej rano była już kolejka czterech zwierzaków. Kocio zaliczył więc jedynie podróż, której bardzo nie lubi. Po jedenastej ruszyłem w miasto i zacząłem od weterynarza, któremu zadałem pytanie behawioralne - czy kot może przezywać porażkę z innym kotem na własnym terenie, bo jest osowiały. Pan doktor stwierdził, że może ale najprawdopodobniej to zakażenie i zasugerował zastrzyk. Wróciłem po Docka. Wszedł do klateczki, ale wiedziałem, że gwarancja spokojnej podróży to pewnik problemów u lekarza. I nie myliłem się. Docek odwrócił się dupą do wyjścia i zaczął prychać. Nie powiodły się próby wytrząchnięcia go z klatki. Został więc fachowo wyciągnięty za tylne łapy. Chcąc pomóc Dockowi włożyłem rękę do klateczki i wtedy zrobił mrauuuuuu i zatopił kły w moim palcu. Oj, nieźle siknęło... Weterynarz spokojnie stwierdził, że własnie to samo stało się nocą z Dockiem. Rożnica jest taka, że on dostał zastrzyk za 40 złotych a ja gratisowa watkę ze spirytusem... Wszak Docek jest szczepimy i nie raz mnie zahaczył zębami - fakt, że nigdy tak konkretnie. Zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. Z jego strony kryzys zażegnany - zaczął mruczeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz