środa, 30 marca 2011

Sekcji ciąg dalszy...

Po lunczyku, który skonsumowałem oczywiście w dwuosobowej polskiej grupie razem z Mirkiem z dużym niesmakiem założyłem skarpety i buty i zawiązałem krawat. Od razu oblałem się potem, co mnie nijak nie przeraziło, bo tu każdy jest oblany i chodzi tylko o to, żeby nie śmierdzieć. A że Gilette jest najlepsze dla mężczyzny zaliczam się do bezwonnych. Popołudniowa sesja była jeszcze bardziej karykaturalna od przedpołudniowej. Trafiłem do sali z ruskimi prezentacjami. Panie nie do końca mogły się zdecydować, czy zaczynać czy kibicować koleżankom z sąsiedniej sali. Kurcze, było zrobić ruską sesję po rosyjsku i najlepiej... w Rosji. Już przy pierwszej prezentacji były jajca - Pani Dziekan mogła po rosyjsku lub francusku, więc słowo głosiło młodsze pokolenie. Mirek, choć deklarował panslawizm (o rusofilii nie rozmawialiśmy) zadał kilka słusznych i merytorycznych pytań. No ale leżącego (nawet jeśli są to ruskie damy) nie kopie się... Po bodaj 45 minutach zamiast 12 zmieniłem salę. I słusznie, bo duńska polka o niekoniecznie polskim imieniu i nazwisku mówiła o projektach grupowych, co mnie interesuje. A potem rozkoszowałem się francuską... intonacją w języku angielskim, ale temat był fajny - inteligentne budynki.
Na przerwie kawowej BraBu znowu się do mnie lekko histerycznie śmiał i tłumaczył, że na jutro na pewno wydrukuje. Daję mu ... 20% szans. Długo nie rozkoszowałem się przerwą, bo trzeba było skopiować plik. Windows Explorer na szczęście nie miał przetłumaczonej nazwy, ale potem trzeba było używać skrótów klawiszowych, bo jak jest po portugalsku wklej?
Sesją "czarowali" dwaj sympatyczni gostkowie z... Kapsztadu. Było więc o czym pogadać. Nie wspominałem, że o małe co nieco nie straciłem życia w Durbanie... Trzecim prelegentem był chinol z Los Angeles, któremu pochwaliłem się Kasią w San Diego. Zamiast 8 referatów były więc... cztery. W przeciwieństwie do przedmówców zmieściłem się w czasie. Ze względu na obecność Mirka troszkę się postarałem. Rzuciłem na wstępie dowcip. Moje nazwisko brzmiało w ustach prowadzącego dziwnie, Mirek powiedział, że jest zupełnie niepodobne. Ja stwierdziłem, że jest do zaakceptowania podając przykład Jemioło Dżamajla i dodając, że kolega przegapił lot. Nawiązałem kontakt z salą, a potem stwierdziłem, że wypróbuję chwytu telewizyjnego. Stanąłem nieco szerzej i nie robiłem za obiekt w ruchu. Była dosyć długa dyskusja z Mirkiem w roli głównej. Walnąłem mu tekst - that's a very good question indeed i poszło jak z płatka. Dostałem oczekiwanego głaska - komplement Mirka, ze był mile rozczarowany i że było bardzo dobrze... Zaprosił mnie na kolację na koszt Abu Dabi (zażartowałem, że płąci za to świat w benzynie), ale podziękowałem. Muszę odesłać poprawiony rozdział monografii. Punktomania... 3 punkty piechotą nie chodzą!
W Santos pada, co oczywiście nie oznacza, że jest chłodniej. Jest tylko bardziej... wilgotno. Na kolację skonsumowałem BigMaca z problemami lingwistycznymi. To najprostsze zamówienie, ale panienka dopytywała się o dodatki. Po co, popitkę nabyłem w Lojas Americas... Wystukała 6 Reali, odetchnąłem z ulgą. Koryto wydawała mi inna czekoladka wyposażona w... thank you. Zrewanżowałem się obrigada.
Planowałem filmiki umieszczać na YouTube a zdjęcia na panoramico, gdzie można je lokalizować GoogleMaps, ale skoro blogspot umożliwia dołączanie zdjęć i filmów... Pójdę na skróty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz